Wszystkie postacie i zdarzenia opisane w tym felietonie są fikcyjne. Ewentualne podobieństwo do osób i sytuacji jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.
Lady, jak to Lady – czasem z nudów, czasem z ciekawości, a czasem z czystej potrzeby podziwiania cudu samozachwytu – zagląda na fejzbukowy ołtarzyk aktualnego, Przewielebnego, szefa jednej ze świeckich parafii. I cóż tam widzi? Otóż, drodzy Parafianie, nie byle jakie lajki i nie byle jakie posty – lecz prawdziwy spektakl „świętości” w wersji instant, dostępny 24/7, bez konieczności klękania, ani nawet zzuwania kapci. Wystarczy smartfon, odrobina samozaparcia i świntość gotowa.
Gdyby jeszcze sumienie można było rozpuścić w ciepłej wodzie, ArcyPasterz Poklasku już dawno zamówiłby czajnik z podgrzewaczem – najlepiej z funkcją automatycznego wybielania win.
Nasz bohater nie zarządza – on przewodzi, niczym prorok na pustyni lajków. Każdy jego post to istna homilia, a każdy samojebkowy grymas jest jak pieśń dziękczynna za kolejny podziw. Codziennie serwuje swoim folołersom wybuchową mieszankę: tu cytat z jakiegoś papieża, tam modlitwa za bliźnich, a wszystko okraszone selfie z miną cierpiętnika, który właśnie wrócił z rekolekcji na Evereście, choć wygląda, jakby zagubił się między refrenem a refektarzem.
Gdyby świntość miała swój program lojalnościowy, Lady już dawno dostałaby zniżkę na kadzidło i darmowy lajk od ArcyPasterza – a on sam wymieniłby swoje punkty na aureolę z funkcją „migotania” i opcją „wycisz opornych”. Kto wie, może już niedługo na profilu pojawi się transmisja live z cudu rozmnożenia… tylko czego…? Może… lajków?
Dla naszego ArcyPasterza Poklasku nie ma rzeczy niemożliwych – wystarczy odpowiednia warstwa pudru na obiektywie i już można się poczuć jak patron od spraw beznadziejnych, a przy okazji medialnie opłacalnych. Szeptem dodam: nawet święci mają swoje słabsze dni, lecz nasz ArcyPasterz, jakby na przekór, każdego ranka wstaje z łóżka prawą nogą i lewą ręką błogosławi własny profil. Bo przecież kto rano wstaje, ten szybciej wrzuca post, a kto szybciej wrzuca post, ten szybciej zbiera pokłony.
Cudowny kontent w stylu „Dziś modlę się za świat, jutro za zasięgi, pojutrze za siebie – bo przecież i ja potrzebuję wsparcia, najlepiej w komentarzach” i ostra moderacja niewygodnych wpisów robi robotę.
Nie sposób nie docenić tej konsekwencji: każda okazja dobra, by przypomnieć światu, że oto mamy do czynienia z człowiekiem – zaiste – wyjątkowym, który nie tylko zna nuty, wiersze, przypowieści, ale i wszystkie wersety Nowego Testamentu na pamięć, a przy okazji potrafi zarządzać „owczarnią” z niebagatelnym, uwodzicielskim wdziękiem średniowiecznego autokraty – „przyjdź, napisz co trzeba, wyjdź, zamilcz, a potem daj lajka na fejsie”.
Jego gorliwość jest tak żarliwa, że aż parzy – najczęściej tych, którzy nie zdążyli jeszcze kliknąć „obserwuj” (więc powinni się pospieszyć!).
I choć niektórzy złośliwcy twierdzą, że świętość na pokaz jest jak kadzidło w wentylatorze – dużo dymu, mało sensu – Lady wie swoje: na fejzbukowym niebie naszego ulubieńca nie ma miejsca na przypadek. Tu każdy lajk jest jak paciorek, a każdy komentarz – jak świeczka pod figurką. Im więcej, tym bliżej do nieba. A przynajmniej do kolejnego triumfu, bo przecież świntość najlepiej smakuje w sosie z publicznych zachwytów i własnego samozadowolenia – najlepiej serwowanym na zimno, z przystawką z autopromocji.
Bon mot na wieczór: „Fałszywa gorliwość to jedyna, która nie wymaga rachunku sumienia – wystarczy rachunek rozliczeniowo-oszczędnościowy”.
Wzruszające są publiczne „akty skruchy, skromności i pokory”, szczególnie gdy pojawiają się tuż po kolejnej medialnej burzy. Czyżby świętojebliwość była najlepszym parasolem na deszcz niewygodnych pytań?
Lady nie ocenia, Lady tylko obserwuje – a widzi, że świntość w wersji fejzbukowej jest jak dobrze wyreżyserowany koncert: każdy akord na swoim miejscu, każda pauza wymowna, a grupa popleczników – choć coraz mniej liczna – wciąż gotowa bić brawo, byle tylko się załapać na bankiet. A może to tylko chórek klakierów, gotowy do śpiewania „Alleluja!” na każde skinienie ArcyPasterza Poklasku?
Cóż, niektórzy mają fanów, inni – wyznawców – nasz ArcyPasterz zdaje się celować w obie grupy naraz, z gracją balansując na granicy pomiędzy ekstazą a… lekkim rozkojarzeniem i – trzeba przyznać: trochę niepokojącą determinacją. ArcyPasterz, jak przystało na prawdziwego naczelnego owczarni, pamięta doskonale, kto najgłośniej bił brawo i najgłośniej beczał – wszak w tej bajce wdzięczność mierzy się decybelami.
I proszę, jak to się pięknie układa: najbardziej oddane owieczki mogą liczyć na awanse w hierarchii, a czasem nawet na dodatkową porcję owsa za szczególnie melodyjne beczenie. W tej owczarni każdy ukłon ma wagę złota, a kto potrafi beczeć na dwa głosy, ten już jest prawie solistą w chórze pochlebców.
Ach, cóż to za rozśpiewany zespół – każda solówka pochwalna wyśpiewana z takim zapałem, jakby od tego zależały nie tylko niebo i ziemia, ale i bonus kwartalny do owczej emerytury.
Na fejzbukowej scenie ich zaangażowanie osiąga poziom, przy którym nawet najwierniejszy pies parafialny zawstydziłby się własnej nielojalności. Gdy ArcyPasterz Poklasku tylko gwizdnie, rezydenci owczarni już ustawiają się w kolejce do polerowania aureoli naszego lidera, a najwierniejsi – po glejt na dożywotnie strzyżenie i prawo do ceremonialnego cmoknięcia majestatu tam, gdzie lubi. Bo w tej bajce wiadomo: kto beczy najgłośniej, ten najdłużej pasie się na salonach.
I wreszcie – finał: ArcyPasterz Poklasku, niczym mistrz ceremonii na własnym benefisie, z gracją rozdziela ostatnie uśmiechy i ukłony, aż echo niesie się po korytarzach instytucji.
Dobra passa, jak każda dobra opowieść, ma swój refren, ale i nieunikniony koniec. A na bis zostaje już tylko lekki ukłon, uśmiech przez łzy i może… nowy post na fejzbuku – z cytatem z własnej homilii i patetycznym hasztagiem #PoklaskNaWieki.
Co prawda – „świntemu lajki niepotrzebne”. Ale nie zaszkodzą, prawda? Szczególnie, gdy świntość tak pięknie się prezentuje w socjalach – i nie wymaga nawet cudu, tylko dobrego zasięgu.
Ale może Lady się myli – może to wszystko jest prawdziwą świętością na miarę naszych czasów?
A jeśli czasem pojawi się nuta niepokoju – cóż, celebryci już tak mają: raz w niebo, raz w chmurki, ale zawsze na widoku.
No i bon mot na dobranoc: „Nie każdy, kto rozstawia po kątach, zostaje królem balu – czasem kończy się na wygnaniu i własnym, cichym afterparty z relacją na żywo i jednym lajkiem od cioci.”
Ale – jak to w życiu bywa – nawet najbardziej „rozmodlony” ArcyPasterz kiedyś schodzi z ambony, a jego owczarnia zostaje na pastwę… kolejnego konklawe. Niechaj jej nowy lider – kimkolwiek się okaże – pamięta, że owczarnia to miejsce, gdzie nawet najskromniejszy baranek zasługuje na odrobinę podmiotowości. Lady życzy zatem, by „kościół” przetrwał, a „owce” nie musiały już błąkać się po pustyni lajków.
Od wyników tego konklawe zależy teraz nie tylko los świeckiej parafii, ale i codzienna dawka śmiechu, wzruszeń i cudów.
Oby więc nowy rozdział był mniej patetyczny, a bardziej ludzki – i żeby wreszcie można było bić brawo z przekonania, a nie z obowiązku.